DZIEŃ PIERWSZY – KROSNO i KROŚCIENKO
Z Krakowa wyruszyliśmy z małym opóźnieniem, ale do granicy udało nam sie dojechać bez problemu z 2 godzinną przerwą na zwiedzanie Krosna, spotkanie z Ania i Grzesiem i pyszny obiad na który nas zabrali. Dziś rano na granicy w Krościenku korek był mały i czuliśmy wszyscy, że cos wisi w powietrzu. I wisiało! Zrobiliśmy przegląd Grześkowi ale nie sobie. Uazinka pojechała dalej, a nas cofnięto z granicy. Pojechaliśmy do Ustrzyk i po godzinnym rozstaniu podjechaliśmy do granicy odprowadzani wściekłymi spojrzeniami innych kierowców z kolejki. Celnicy w Krościenku pracują bardzo sprawnie – polepszyło się na plus, żadnych łapówek i nawet fachowa i szybka kontrola – po raz pierwszy sprawdzili nam nr ramy ;).
DZIEŃ DRUGI – UKRAIŃSKIE BEZDROŻA
O Ukrainie już pisałam w zeszłym roku i muszę przyznać, że niewiele się tam zmieniło. Za to stan dróg jeszcze się pogorszył, a wydawało się to niemożliwe. Bartek zażartował, że zamiast robić ‘leżących policjantów’ po prostu dziurawią asfalt i nikt nie przekracza zalecanej prędkości. Objazdy dla tirów to absolutne nieporozumienie i nie należy się w takie zapuszczać – nawet rowerem!. Niektóre dziury były tak duże, że motor nurkował, aż do półośki – nie muszę pisać jak później wyglądaliśmy. W każdym razie od rana padało, ale bez przeszkód przejechaliśmy 300km. Obiad zjedliśmy w Brzeżanach, gdzie są ruiny zamku Sieniawskich i dawny klasztor obecnie więzienie (doskonały pomysł – mieli gotowe cele ;)). Nocleg na ściernisku z powodu zbliżającej się burzy. Zdążyliśmy na czas pierwsze krople spadły po rozłożeniu bazy.DZIEŃ TRZECI – SATANÓW
zOBACZ INNE FOTKI Z UKRAINA w dordze do GRUZJI |
Mieliśmy spory zapas czasu, więc postanowiliśmy pozwiedzać. Pierwsze wybrane miejsce Satanów okazało się nieporozumieniem. Zamek to prawdziwa ruina, a w dodatku ktoś tam mieszka. Cerkwi szukaliśmy długo i namiętnie, ale chyba na jej miejscu wybudowali nową! Zniechęciliśmy się tak bardzo, że więcej zwiedzania nie było. Spaliśmy w ślicznym miejscu i znów pokonaliśmy ok. 300km.
DZIEŃ CZWARTY – PRYSZNIC Z NADDNIESTRZEM W TLE
Przejechaliśmy już 1176km, 23h jazdy ze średnią prędkością jazdy ok 50 na godz :). Dziś wyruszyła też pozostała część drużyny - jedni z Krakowa, drudzy z Bukaresztu. My już jutro dotrzemy do Odessy i tam będziemy czekać na pozostałych, a we wtorek wsiadamy na prom. Za sobą mamy już pierwsze naprawy – w obu motorach pękła linka hamulcowa. Nasz załatwiły kręte i strome drogi ukraińskie, a Kaśka padła po 50km od Bukaresztu. Przyszedł też czas na pierwsze mycie. Było super - raczyliśmy sie gruzińskim winem, a obóz założyliśmy na wzgórzu z widokiem na granicę z Naddniestrzem – tym razem nie próbowaliśmy przekraczać granicy :).
DZIEŃ PIĄTY – SANŻINKA I NOCLEG NA KLIFIE
Mamy bezpośrednie relacje z podróży pozostałych i musimy się spieszyć. Prot i Aga wyprzedzili nas i pojechali prosto do Odessy, kiedy my przemyśleliśmy sprawę i postanowiliśmy zatrzymać się na nocleg nad morzem w pobliżu Iliczewska. Na szczęście w porę udało się ich zawiadomić i zobaczyli obóz w chwili kiedy obiad wjechał na stół. Wieczorem przy winie świętowaliśmy i czekaliśmy na pozostałych. Niestety miejsce, choć piękne, bo na szczycie klifu z widokiem na morze okazało się być nieco niefortunne. W nocy zaczęło potwornie śmierdzieć, a źródłem tego smrodu była ok. metrowej średnicy rura wychodząca do morza. Najwyraźniej przeszkadzało to tylko nam – Ukraińcy biwakujący na plaży nie przejmują się niczym. Rozstawiają namioty na plaży, obok samochodów, a śmieci rzucają gdzie popadnie i spokojnie plażują w tym całym bałaganie.
Zobacz inne fotki z UKRAINA w dordze do GRUZJI
DZIEŃ SZÓSTY – OKLEJANIE POJAZDÓW I BILETY NA PROM
Rano cała ekipa zebrała się po śniadaniu w celu oklejenia pojazdów. Wanda z Krzysztofem wybierała miejsca, Prot z Bartkiem obliczali wielkości flag, a Aga, Pacia, Felek i Ja wykonywaliśmy robótki ręczne. W 30 stopniowym upale z nożyczkami i rolkami folii musieliśmy wyglądać na obłąkanych – ale wyszło pięknie. Później nastąpiło uroczyste naklejanie i pojazdy były gotowe na wyprawę! Zwinęliśmy obóz i rozpoczęło się szukanie portu, co okazuje się być niełatwym zadaniem. W końcu udało się, ale niczego nie załatwiliśmy, bo trzeba przyjść z biletami, żeby na miejscu w porcie zapłacić za pojazdy. Ruszyliśmy więc do Vlada po bilety, ale przed wizytą zjedliśmy porządny obiad w Odeskiej knajpce. Biuro UKFERRY znajduje się przy ul.Szepkina, ale ta ulica obecnie nazywa się inaczej. W każdym razie udało się znaleźć miejsce, ale znów nie udało się nic załatwić… Rozmowa była raczej krótka:
Vlad – na nasz widok: ‘O, mr Gregor’
My: ‘No, mr Gregor is about 180km from Odessa’
Vlad: ‘No Gregor – no ticket!” – dowiedzieliśmy się, że prom odpływa wieczorem, ale o 14 musimy być w porcie, więc o 9 u niego. Nie mając już nic do roboty poszliśmy na spacer i wypiliśmy kawkę w naszej ulubionej kawiarni – niestety pysznego zeszłorocznego ciastka nie było. Do wieczora wymienialiśmy się rozpaczliwymi sms-ami z Grześkiem, któremu psuł się motor. W końcu pojechaliśmy po niego – my Ulką, a Prot Froterką i dzięki lince holowniczej połączyliśmy ekipę. Obóz kolejny raz rozbiliśmy na klifie, ale w bardzo dużym oddaleniu od rury – było jeszcze bardziej malowniczo i dużo czyściej.
DZIEŃ SIÓDMY – WEJŚCIE NA PROM
Rano chłopaki z mr Gregorem na pokładzie pojechali załatwić bilety, a my za namową Wandy – kąpałyśmy się w morzu (woda czysta, plaża kiepska) i opalałyśmy się. Bilety zamówione przez mr Gregora już przed rokiem udało się odebrać bez przeszkód i w porcie stawiliśmy się o czasie. Niestety Kaśka dojechała na holu. Bramę portu zamykali o 16 więc postanowiliśmy jeszcze próbować naprawić motor. 6 z nas zjadło obiad w pobliskim barze 3 zupki – bo tylko tyle było. I to nas uratowało, bo po wejściu do portu można już tylko płakać. Czas oczekiwania wydłużył się do 23.
Zobacz inne fotki z Prom i powitanie Gruzji |
W nocy celnik usiłował robić telefonem zdjęcia nr ram w pojazdach i nawet latarki nie miał. W końcu udało nam się wjechać na prom, ale kiedy poszliśmy na opłaconą kolację okazało się, że jej nie ma i nie będzie! Była o 18 – nas nie było, więc trzeba czekać do rana. Ukrainiec był niewzruszony, z kamienną twarzą patrzył na nas i powtarzał, że to nie jego biznes nawet wtedy, kiedy ze złości zjedliśmy mu jakąś kartkę z recepcji. Znienawidziliśmy go na całą podróż tam i z powrotem, a jedzenie przynieśliśmy z Uaza. Co zrobili inni nie wiem…
DZIEŃ ÓSMY, DZIEWIĄTY I DZIESIĄTY – PROM i PORT W POTI
Promem płynie się leniwie. Delfinów mnóstwo – są piękne, ale już nie robią wrażenia. Dzień na promie jest ściśle uregulowany komunikatami o posiłkach. Wygląda to tak, że o 8 rano szczekaczka wzywa na śniadanie życząc smacznego. Posiłki są wydawane o określonych godzinach i ma się mniej więcej pół godziny na zjedzenie. Jeśli się nie zdąży to może zjeść ktoś inny albo wystygnie ;). Na szczęście Panie kelnerki były przemiłe i można było prosić o dokładki. Jedzenie jest dobre i urozmaicone – choć w internecie można się natknąć raczej na negatywne opinie. My nie narzekaliśmy – prom płynął o dzień dłużej, a nas dalej karmili – nie ma co narzekać. Niestety ja się zatrułam i druga noc na promie była katastrofą. Choć nie bujało – cała noc w kibelku – Bartek się ulitował i zrobił mi tam posłanie. Rano przyszedł Pan doktor, dał mi lekarstwa i powiedział, że wyglądam na 22 lata – od razu mi przeszło. Drugi dzień cały w łóżku, ale wszyscy mnie odwiedzali, graliśmy w karty, a Felek nawet się ze mną hospitalizował więc nie było tak źle. Kolejnego dnia rano zobaczyliśmy port i patrzyliśmy na niego przez wiele godzin. Najpierw staliśmy na redzie. Potem przez kilka godzin w recepcji na paszporty i tzw. komisję, która wzywała kierowców, żeby ich zapytać dokąd jadą. Z promu zeszliśmy ok 17 i czas załatwiania podpisów i stempli zajął nam tylko 1,5 godz. Poza tym wszyscy byli bardzo mili i witali nas w Gruzji. Za bramą portu poczuliśmy się wolni, ale od razu podeszła do nas policja.
Zobacz inne fotki z Prom i powitanie Gruzji |
Poczuliśmy się osaczeni, ale ku naszemu zdziwieniu nie było żadnej kontroli tylko powitania, zapewnienia, że jest bezpiecznie i chęć pomocy. Bankomat i sklep jest dokładnie na wprost na pierwszym skrzyżowaniu. Pani w sklepie mówi po Polsku, bo jej Babcia była Polką. Gruzja jest cudowna. Wyjechaliśmy za miasto z chłopakami z Polski, Janusz i Sławek też na motorach. Znaleźliśmy nocleg na polu przy rzece – ładne miejsce, ale blisko metalowego mostu – na szczęście ruch nieduży, bo hałas nie do wytrzymania. I tu kolejne zaskoczenie – jak tylko rozbiliśmy namioty przyszedł, chyba właściciel pola – i nie zrobił nam awantury – wręcz przeciwnie – powitał i zapewnił, że możemy bezpiecznie spać – on będzie nas ochraniał. Ot i cała Gruzja!
DZIEŃ JEDENASTY – DROGA DO MESTII
O godz.6:15 obudziły mnie dziwne hałasy. Kątem oka zobaczyłam jak do Bartka głowy, przez tropik zbliża się wielkie nozdrze i węszy z zainteresowaniem. W sekundę wyprysnęłam z namiotu z aparatem i zobaczyłam stado świnek, które próbowały zjeść te nowe dziwne rzeczy (była hipoteza, że zeżarły moją rękawicę), a krówki spokojnie przechodziły dalej, a obok nich kurki, gąski… Janusz i Sławek chichocząc jak dzieci biegali i robili zdjęcia.
Zobacz inne fotki z Prom i powitanie Gruzji |
Pogoda nie była taka jak się spodziewaliśmy. Trochę kropiło i było dość chłodno. Naszym celem była Mestia – stolica Swanetii i cel udało się zrealizować. Wypogodziło się i Gruzja od razu przypadła nam do gustu. W pierwszej napotkanej miejscowości zostaliśmy poczęstowani winem domowej roboty i tradycyjnym gruzińskim chaczapuri – wersją z ostrym mięsem, tradycyjne jest z serem (chacza – ser, puri – chleb). Po drodze mieliśmy przygodę – wjechaliśmy w dziurę i urwała się linka od sprzęgła. Kiedy miejscowi chłopi zobaczyli, że stoimy natychmiast rzucili się do pomocy. Zaczęli nas wypychać na siłę, a że motor był na biegu – postawili go prawie do pionu. Na szczęście Krzysztof z Protem zdołali im przetłumaczyć, że pękła linka i trzeba wrzucić na luz. Gruzini są tak pomocni, że nigdy nie odpuszczają. Nie ważne, że mieliśmy zapasową linkę i wymiana trwa 5 minut. Nie ma co im tłumaczyć, że pomoc nie potrzebna – oni muszą – taka natura. Podzielili się na grupy – jedni szukali mechanika, inni wyciągnęli Prota na wódkę, a jeszcze następni próbowali wyrwać tę linkę, żeby pokazać Bartkowi jak to się robi. Otoczyliśmy motor ciasnym kręgiem i jakoś się udało, chociaż ludzie nie byli zadowoleni – jak to jedziemy?! Bez poczęstunku – przecież ciemno się robi!
W Mestii znaleźliśmy nocleg wchodząc do sklepu i pytając gdzie można nocować. Spaliśmy u Krystyny – warunki bardzo dobre – polecam – częstują czym chata bogata, a na koniec dostaliśmy pyszne babeczki z owocami – mhmmm palce lizać! Wieczorem poszliśmy do knajpki i sprawdziło się wszystko o czym pisano w przewodnikach. Gruzini cudownie śpiewają, wspaniale traktują gości i świetnie karmią. Mieliśmy też mniej przyjemne doznania – jak wszędzie można trafić też na ‘głupiego Jasia’. W tym przypadku ‘Jaś” ubzdurał sobie, że jestem aniołem, przyniósł nam wino – wszystkim polał, a ze mną zechciał wypić ‘brudzia’. I dobra to było jeszcze do zniesienia, ale potem chciał całować!!! Skończyło się tak, że Bartek musiał osłaniać i krzyczeć: ‘nie wolno! to moja żona!’. Było śmiesznie, a po wyjściu z knajpki jeszcze śmieszniej. Pan, który pięknie śpiewał i we właściwym momencie odpędził ‘Jasia’ (jak się okazało zawodowy śpiewak z Armenii) zapytał Bartka czy mógłby się przejechać. Bartek pozwolił i okazało się, że śpiewać potrafi, ale ‘ruskiem’ nigdy nie jeździł. Dodał gazu i … uderzył w Uaza. Na całe szczęście, bo jakby pojechał skończyłoby się dużo gorzej. My mamy pamiątkowe wgniecenie na błotniku, a Uazinka ani śladu (gniotsa – nie łamiotsa). A to jeszcze nie koniec, na to wszystko przyjechała policja.
Zobacz inne fotki z Gruzja - Mestia i Uszguli |
I tak: widza pijanego Ormianina na motorze wgniecionego w Uaza, obok stoi facet w kasku z kluczykami (Bartek – poza Protem jedyny trzeźwy w towarzystwie), a na drugim motorze akcja ściągania ‘głupiego Jasia’ z motoru Grześka i szarpanina. Co robią policjanci? Witają nas w Gruzji, cieszą się, że przyjechaliśmy i nie zważając na nasze protesty, że kolega pijany, eskortują nas do Krystyny. Następnie decydują, że będą nas eskortować do Uszguli, żebyśmy byli bezpieczni :).
DZIEŃ DWUNASTY – MESTIA, USZGULI I SWANECKIE WIEŻE
W cieniu najwyższych gór Gruzji leży jeden z najbardziej niedostępnych regionów Gruzji – Swanetia. To miejsce, które nie zna wojen, ale przemoc i krwawe wendetty były tu codziennością.
Zobacz inne fotki z Gruzja - Mestia i Uszguli |
Jest taki obiegowy kawał:
Z pamiętnika starego Swana: ‘Poniedziałek: Dziś sąsiad pożyczył siekierę. Ma oddać w przyszłym tygodniu.’ ‘Wtorek: Myślę, że nie odda siekiery, więc zabiję mu krowę.’ ‘Środa: zabiłem sąsiadowi krowę, a on w zemście zabił mi całe moje stado.’ ‘Czwartek: Spalę sąsiadowi dom.’ ‘Piątek: Spaliłem sąsiadowi dom, a on w zemście zabił całą moją rodzinę.’ Sobota: Zabiłem sąsiada.’ Niedziela: Znowu się nudzę…’
Stolicą Swanetii jest Mestia, zamieszkana obecnie przez ok.2600 Swanów. Tutaj po raz pierwszy widzimy słynne średniowieczne wieże, dzięki którym zarówno Mestia, jak i pobliskie Uszuguli są wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Typowe swaneckie gospodarstwo składało się z budynku mieszkalnego i tylu wież ilu gospodarz miał synów. Wieże są zbudowane z kamienia i mają kilka pięter połączonych drabinami, które w razie zagrożenia wciągano na wyższe piętra. Wejścia były ułożone naprzemiennie, żeby uniknąć upadku na sam dół. W razie oblężenia wejścia zamykano płaskimi kamieniami. Wieże miały charakter mieszkalno – obronny – obecnie służą jako komórka, obórka lub atrakcja turystyczna. Wnętrze swaneckiego domu i logistyka prowadzenia gospodarstwa zupełnie nas zaskoczyła. Swanowie żyli w grupach plemiennych opartych na rodzinnych klanach. Każdy członek grupy od najmłodszych lat miał przydzielone zadania. W domu w głównej izbie każdy członek rodziny miał swoje miejsce. Na środku pomieszczenia zupełnie typowo umieszczone było palenisko, nad nim kociołek, ale wyżej zrobiony był specjalny stelaż, który służył zarówno jako ochrona dachu przed pożarem, jak i spiżarko – wędzarnia. Zwierzęta ‘czyste’ tzn. krowy i barany spały w specjalnych przyściennych przegrodach, nad nimi umieszczone były posłania, a jeszcze wyżej siano. W ten sposób było nie tylko ciepło, ale można było nakarmić zwierzęta bez wstawania z łóżka! Grzesiek doliczył się aż 24 takich przegród dla krów, więc w zasadzie już same zwierzęta mogły nagrzać izbę. Do Mestii zawitała już cywilizacja – choć chroniona przez UNESCO już zaczyna tracić swoją wyjątkowość. Gospodarstwa nietknięte zniszczeniami wojennymi teraz niszczone są przez mieszkańców. Wielu z nich ‘odnawia’ swoje domy według najnowszych trendów – na kolorowo.
Zobacz inne fotki z Gruzja - Mestia i Uszguli |
Co innego w niedostępnym Uszguli. Tutaj można się dostać tylko pieszo, na rowerze, konno lub pojazdem terenowym. Niewielka wioska położona na 2200m przez ponad połowę roku jest odcięta od świata zwałami śniegu. Nic więc dziwnego, że wygląda tak jakby czas się tu zatrzymał. Od XIIw. w gospodarstwach mieszkają wciąż te same rody, dachy pokryte są kamiennym łupkiem, a całość wygląda jak w średniowieczu. Cywilizacja dociera tu wraz z turystami, ale mieszkańcy najwyraźniej nie chcą niczego zmieniać w swojej codzienności.
DZIEŃ TRZYNASTY – HOL GRUZJI
Z Uszguli mieliśmy zjechać do Lentechi, ale Kaśka przestała ładować. Poprzedniego dnia zdobyliśmy przełęcz 2600m i zjechaliśmy do 1850m.
Zobacz inne fotki z Gruzja - Mestia i Uszguli |
Dalej jechać się nie dało i zatrzymaliśmy się na nocleg na pobliskiej polanie. Noc była bardzo zimna – temperatura spadła poniżej zera, ale za poczucie na twarzach pierwszych promieni słońca o poranku i ten widok, każdy z nas przespałby się tam jeszcze raz!
Droga do i z Uszguli jest w opłakanym stanie. Podróż zajęła nam cały dzień, tym bardziej, że od połowy drogi w dół ciągnęliśmy Kaśke na holu – i mamy już nową ksywę – w zeszłym roku była Szprychą Odessy – teraz została Holem Gruzji. Widoki były oszałamiające. W Lentechi szukaliśmy elektryka, ale niestety Panowie dali Grześkowi w prezencie dwa stare akumulatory, a nam jabłka i orzechy. Dostaliśmy też namiar na elektryka w mieście oddalonym o 20km. Zjedliśmy obiad i kiedy dotarliśmy na miejsce zaczynało się ściemniać. O pomoc, starym zwyczajem, poprosiliśmy policję. Jeden z Panów zajął nas rozmową, drugi w tym czasie znalazł zakład i oczywiście nie tylko nas tam eskortowali, ale jeszcze pożyczyli prostownik i znaleźli nocleg. Gruzińscy policjanci są niezawodni!. Pan elektryk – tym razem nie Sierjoża – był prawdziwym znawcą. Stwierdził, że to regler i prądnica. Regler podregulował, ale w sprawie prądnicy musiał się wypowiedzieć inny fachowiec, który został natychmiast zamówiony na rano.
Gruzini mają ciekawy zwyczaj wynajmowania swoich prywatnych pokoi. Tym sposobem udało nam się zanocować w domu przedziwnej konstrukcji. Zamieszkaliśmy na piętrze, ale podłoga była z płyty i uginała się pod wpływem chodzenia. Wszystkie pokoje były przechodnie i w każdym były łóżka – jedno lub więcej. Z dużego holu wchodziło się bezpośrednio do salonu. Pokoje były urządzone raczej skromnie, ale w salonie była część z biblioteczką (dziwnie patrzeć na książki napisane w języku, który nie przypomina żadnego innego), część z kapliczką za zmarłą osobę i część nazwana przez Agnieszkę walentynkową. Gospodarze zadbali o nas i tym razem – otrzymaliśmy wino i ciasto. Najlepsze były pomieszczenia sanitarne znajdujące się na zewnątrz. Zarówno do kibelka, jak i łazienki została przyniesiona woda. A siedząc na kibelku można było przez dużą dziurę zajrzeć do pomieszczeń zajmowanych tymczasowo przez gospodarzy. Niestety jak to z dziurą bywa – można też było zajrzeć w drugą stronę ;).
DZIEŃ CZTERNASTY – KUTAISI, BORJOMI I TOASTY
Dotarliśmy do Kutaisi, ale o zwiedzaniu nie było mowy. Policja nie była już taka przyjazna jak w innych miastach, więc widocznie zależy to od wielkości miejscowości. W każdym razie trafiliśmy do dużego kompleksu sklepów i zakładów mechanicznych. Teraz już nie wiem ile razy Grzesiek jeździł i z kim, żeby znaleźć fachowca i kupić potrzebne części, ale trwało to do późnego popołudnia. My w tym, czasie naprawialiśmy pękniętą sprężynkę w szczękach hamulcowych i cieknące gaźniki. Oczywiście, ledwo wyjęliśmy narzędzia już było przy nas mnóstwo pomocników.
Zobacz inne fotki z Gruzja - Kutaisi, Batumi i Mołdawia |
Każdy na widok motoru musiał za coś pociągnąć, brzdęknąć sprężynką, kopnąć w koło lub sprawdzić ‘amory’. Bartek trzy razy wkładał szczęki, bo za każdym razem mu wyciągali i coś tam tłumaczyli. Mnie na szczęście zostawili w spokoju, patrząc tylko dziwnie, że kobieta szprychę wymienia. Późnym popołudniem ruszyliśmy do Borjomi, a Kaśka została w warsztacie. Jechaliśmy szybko i sprawnie. Do Borjomi dotarliśmy późnym wieczorem i trzeba było szukać noclegu – pomogła policja – tym razem wysłali nas do parku ;). Miejsce było wystarczająco osłonięte, więc z okazji urodzin Paćki pojechaliśmy do ‘miasta’ na wyżerkę. Ruszyliśmy już na pieso przez centrum, ale kompletnie nie wiedzieliśmy gdzie się udać. Bartek postanowił zapytać taksówkarza i ku swojemu zdziwieniu usłyszał: ‘jesteś głodny – choć do mnie do domu – dam Ci jeść!’. W Gruzji, choć biednie, nie ma ludzi żebrzących na ulicy. Jeden pomaga drugiemu, a ich gościnność należy stawiać za wzór. Chociaż strach pomyśleć co by było gdyby takie zasady panowały we spółczesnej Polsce! Nasza grupa liczy 10 osób, więc odmówiliśmy gościny i Pan wskazał nam restaurację. Jedli tam również policjanci, więc od razu wiedzieliśmy, że wybór knajpy jest trafny. Zamówiliśmy potraw bez liku: pyszne szaszłyki z jędrnej świniny, zupy podobne do gulaszowej, kebaby, sałatki i pyszne sosy – jeden podobny do barbecue, a drugi z orzechów włoskich, do tego była oczywiście woda borjomi i 6 litrów wina – a cała ta przyjemność to jedyne 200zł. W trakcie biesiady – ku naszemu zdziwieniu – policjanci stanęli na krzesłach i trzykrotnie głośno krzyknęli. Chwilę później jeden z nich przyniósł nam dzbanek wina, więc i my stanęliśmy na krzesłach. Wytłumaczył nam, że piją za swojego ministra i on będzie krzyczał nazwisko, a my imię. Było śmiesznie, bo do dziś dnia nie możemy ustalić za kogośmy pili – od Georga do Jonesa, ale to przecież nie ma namnijszego znaczenia, policjanci byli nami zachwyceni. Kiedy dostarczono nasze wino przekazaliśmy dzbanek policjantom tłumacząc, że Pacia ma urodziny i odśpiewaliśmy 100-lat. Na koniec DJ z dyskoteki zagrał melodię specjalnie dla nas, ale chyba nie wiedział czego słuchamy w Polsce… tak czy owak urodziny były niezwykle udane!
Bojromi to taka nasza Krynica. Wspaniały kurort słynący z wody mineralnej o tej samej nazwie. Miejscowość nazywana jest często „płucami” Gruzji, ze względu na swoje położenie i pobliski park narodowy ma podobno najczystsze powietrze w całym kraju. W centrum znajduje się ogromny park, w którym widać pozostałości po pałacach carskich, ponieważ car chętnie wysyłał swoją rodzinę do tego uzdrowiska (na terenie tego parku spaliśmy). Uzdrowisko założono w 1829r. Borjomi jest obecnie miastem kandydującym do organizacji Zimowych Igrzysk Olimpijskich w 2014 r.
DZIEŃ PIĘTNASTY – WARDZIA
W czasach świetności w Wardzi mogło mieszkać do 60 tys ludzi.
Zobacz inne fotki z Gruzja - Wardzia - Skalne Miasto |
Miasto zostało zbudowane dla wojska, jako świetnie ukryta skalna twierdza. Zaskoczyły nas niezwykłe jak na XIIw. rozwiązania technologiczne balkony – tunele doświetlające, system wodno – kanalizacyjny, do którego woda spływała specjalnymi rurami z odległości 3,5km. Do dziś zachowało się ok 250 komnat na 13 poziomach oraz fragmenty sieci tuneli, korytarzy i schodów. Okres prosperity miasta przerwało trzęsienie ziemi z 1283r., podczas którego zarwało się ok.2/3 miasta. Dziś wszystko to z daleka wygląda jak plaster miodu. W głównej świątyni zachowane są freski przedstawiające królową Tamarę, która w 1205r. modliła się przez cały dzień w tej kaplicy i pobłogosławiła wojska przed walką z Sułtanem Rukadinem, który przegrał i popełnił honorowe samobójstwo, bo pokonała go kobieta. Wardzia została splądrowana w 1522r., większość ludności zabito. Obecnie mieszka tam tylko garstka mnichów.
Z Wardzi wyruszyliśmy późnym popołudniem. Droga wspaniała – widoki fantastyczne. Dzikie góry, wysokie przepaści, w dole rzeka i wraki samochodów – niezapomniane wrażenia. Zatrzymaliśmy się po drodze w Chertwsi. Twierdza z zewnątrz jest imponująca, ale była wielokrotnie niszczona i przebudowywana, a obecnie służy jako obórka dla krów. W czasach świetności podobno na jej terenie znajdowały się dwa tajemne przejścia, ale nie natknęliśmy się na nie niestety. Za to poznaliśmy Irlandczyka, który po nalepkach zorientował się, że jesteśmy z Polski i zrobił sobie z nami zdjęcie. Był zachwycony pojazdami i stwierdził, że ma przyjaciół ze Śląska – też takich fajnych jak my – no bardzo miły, młody człowiek, nie powiem…
Jechaliśmy do późnego wieczora, żeby nadrobić czas i zatrzymaliśmy się przed samym Kutaisi w jakiejś wiosce. Byliśmy już bardzo zmęczeni więc miała być tylko szybka kolacja i do spania. Ale w Gruzji nic nie jest proste. Z czerni nocy wyłonili sie trzej Gruzini, z których tylko jeden mówił po rosyjsku. Po wstępnych zapewnieniach z naszej strony, że nic na nie trzeba i ich, że będą nas ochraniali, poszli do domu. Ale po chwili wrócili z winem, orzechami, galaretką i chaczapuri. Krótko i zwięźle, ten który mówił po rosyjsku, wyglądał jak Che Guevara, a ksywkę miał Soso (jak Stalin w młodości), poinformował nas, że albo słuchamy jak on wygłasza toasty i wtedy jesteśmy przyjaciel, albo nie słuchamy i jesteśmy wróg. Więc słuchaliśmy, a były długie i na serio. Wino nie należało do wykwintnych, więc losowaliśmy kto pije. Dziwili się, że my tak pijemy z jednego ‘stakanka’. Dowiedzieliśmy się też ciekawych rzeczy np. że kobiety zwykle nie wygłaszają toastów, ale jeśli już to nie muszą wstawać i mogą pić tylko za mężczyzn, bo co by bez nich zrobiły. Po drugie, że pije się cały, a jak się nie może to się resztę wylewa. I na koniec, że zawsze trzeba pić za zmarłych, aby pamięć o nich nie zginęła, ale to nie może być ostatni toast. Wyglądało też na to, że jest ustalona kolejność na te toasty. Kolejna rzecz, że ludzie nie śpią w pałatkach, przecież oni domy mają i w Gruzji w domu się śpi, nie w namiocie. I tak gadał i gadał, aż w końcu tamci dwaj, którzy też się nudzili przekonali go i powiedział, że jak będą mieli iść to żebyśmy mu powiedzieli i Prot mu powiedział, że to teraz jest ten moment. Zrobiła się chwila mrożącej krew w żyłach ciszy i … Panowie poszli do domu. W 3 sekundy byliśmy w namiotach z obawy, że przemyślą i wrócą, ale nie wrócili.
DZIEŃ SZESNASTY – KUTAISI – GELATI I I BAGRATI
Zobacz inne fotki z Gruzja - Kutaisi, Batumi i Mołdawia |
Kutaisi to jedno z najstarszych miast na świecie. Początki miasta wg wg najstarszych greckich zapisów wskazują na czasy króla Minosa (XVII – XV w. p.n.e.). Miasto założono w miejscu uważanym za najlepsze i najbardziej urodzajne w całej starożytnej Kolchidzie. Dziś jest to po prostu wielkie miasto, ale nie zwiedzaliśmy całego i może dlatego nie zrobiło na mnie aż tak wielkiego wrażenia. W Kutaisi odebraliśmy sprawny motor i pojechaliśmy zwiedzać. Chłopak – syn naszego mechanika zgłosił się na przewodnika.
GELATI to zespół klasztorny i akademia datowane na 1106r. Fundatorem kompleksu był król Dawid Budowniczy, którego jedyny wizerunek zachował się w kościele głównym św.Marii. Dzięki charyzmie króla Dawida w Akademii udało się zgromadzić zarówno gruzińskich jak i zagranicznych wykładowców. Jeszcze do w XVIw. wykładano tu arytmetykę, geometrię, retorykę, astronomię, muzykę, a nawet sztukę rycia w złocie. Na terenie Gelati znajdują się jeszcze dwa kościoły mniejszy św.Grzegorza oraz kościół św.Mikołaja. Nieco dalej po prawej stronie znajduje się dzwonnica, gdzie można się napić źródlanej wody o magicznych właściwościach. Źródło bije na terenie Gelati, a woda przepływa do dzwonnicy glinianymi rurami.
BAGRATI – katedra w czasach świetności była symbolem politycznej potęgi Gruzji, jedności narodowej oraz zwycięstwa nad wrogami. Pod koniec XVIIw. tureckie wojska wysadziły katedrę w powietrze, a w 1770r. rosyjskie wojska zbombardowały Kutaisi i zawaliła się kopuła katedry. Do dziś przetrwały jedynie fasada i ściany zewnętrzne budynku, ale katedra jest odbudowywana. W 1996r. została wpisana na listę UNESCO. Katedra usytuowana jest na wzgórzu skąd rozciąga się wspaniała panorama miasta.
Po tak intensywnym zwiedzaniu musieliśmy napełnić żołądki. Zjedliśmy typowo gruziński chinkali (pierożki z mięsnym lub serowym nadzieniem), chaczapuri na patyku, obowiązkowe w naszym menu szaszłyki ze świniny i kebaby. Pojechaliśmy do Poti, aby rano stawić się u Malkhaza (zwanego potocznie Muhmazem) po bilety na prom. Kiedy wjeżdżaliśmy na plażę był wspaniały zachód słońca. Byliśmy zachwyceni dopóki nie zobaczyliśmy jak wygląda plaża nad Morzem Czarnym. Czar prysł w jednym momencie. Piasek jest czarny, co raczej potęguje wrażenie, bo gdzie okiem sięgnąć jest zasypany wszystkim co plastikowe – butelki, korki, torebki foliowe – dosłownie tony śmieci rozrzucone na całym wybrzeżu – wygląda to jak po klęsce żywiołowej – przerażająca jest myśl, że tyle tego wyrzucamy do morza. Nie przypuszczałam, że aż tak bardzo zanieczyszczamy naszą planetę.
Zobacz inne fotki z Gruzja - Kutaisi, Batumi i Mołdawia |
DZIEŃ SIEDEMNASTY – BILETY I BATUMI
O 9 rano stawiliśmy się w biurze. Malkhaza nie było i już go chyba nie poznamy. Może to i lepiej. Rozmawiał z nami na zasadzie: ‘no english – no english’ i odkładał słuchawkę. Dowiedzieć się kiedy odpływa prom graniczy niemalże z cudem. Boję się pomyśleć co by było gdybyśmy nie mieli rezerwacji od Vlada. Nasłuchaliśmy się już dość historii na ten temat. Niektórzy spędzili dobę w oczekiwaniu na potwierdzenie czy popłyną. Nam się udało w przeciągu godziny – zrobiliśmy dopłatę i … odetchnęliśmy z ulgą, a kiedy powiedziano nam, że prom odpłynie dziś o 17 lub jutro rano postanowiliśmy zwiedzić Batumi oddalone o niecałe 100km od Poti.
BATUMI – znane z piosenki Filipinek przepiękne miasto portowe. XIX wieczna zabudowa, nowoczesna promenada, dobrze zaopatrzone sklepy, wspaniałe hotele – to zupełnie inne spojrzenie na Gruzję. Po drodze do Batumi zaliczyliśmy kąpiel w kurorcie Kobuleti.
Zobacz inne fotki z Gruzja - Kutaisi, Batumi i Mołdawia |
Niestety plastikowe śmieci są wszędzie, a tutaj dodatkowe utrudnienie to kamienista plaża. Przed 16 zadzwoniliśmy w sprawie promu i okazało się, że wypływa dopiero w sobotę rano. Także dobra nasza, że nie czekaliśmy! Wracaliśmy w egipskich ciemnościach – Grzesiek z czołówką na głowie, bo Kaśka znowu przestała ładować.
DZIEŃ OSIEMNASTY I DZIEWIĘTNASTY – PROM I 18 FELKA
W porcie stawiliśmy się punktualnie o 8 rano. Już mądrzejsi o ukraińskie doświadczenia od razu zabraliśmy się do śniadania na świeżym powietrzu. W Gruzji jest cudownie – celnicy od razu nam powiedzieli, że czas oczekiwania to 2 godz. i dokładnie tyle to trwało. Szybko, sprawnie i bez ceregieli. Wzruszyłam się kiedy odprawiający nas celnicy powiedzieli, że cieszą się z naszego przyjazdu do Gruzji i serdecznie zapraszają ponownie. Z pewnością wrócimy – Gruzja ma jeszcze tyle do zaoferowania! Na promie poznaliśmy ekipę 9 motocyklistów z Estonii, którzy tez mają rosyjskie motory. Na długie wyprawy (przejechali 8.000km) zabierają te nieco mniej awaryjne i… mają rację ;). Umówiliśmy się na wspólne ‘ruski’ po Polsce. Poznaliśmy też kilka osób z Polski i parę francuzów z doskonałym pomysłem na życie. W podróży od 1,5 roku, na rowerach, dziewczyna gra na akordeonie, a chłopak na klarnecie – zarabiają na życie puszczając francuskie nieme filmy z lat 30 – tych na rzutniku na dynamo. Chłopak jednocześnie gra i kręci pedałami – absolutna rewelacja – jak dla mnie! Do nich w trakcie podróży dołączył niezwykle plastyczny człowiek przedstawiający się jako Niemiec pochodzenia rumuńsko – polskiego. Uwielbia ciorbę, co stanowiło poważne podstawy do zawarcia znajomości. On brzdąka na małej dziecięcej gitarce i robi show.
Aaaaaaaa…. zapomniałabym o najstraszniejszym wydarzeniu! Faktycznie okropne przeżycia szybko wymazuje się z pamięci. Po wejściu na prom spotkaliśmy się w recepcji – oko w oko – z naszym znienawidzonym Ukraińcem. Rozpoznał nasze nazwiska i tak rozplanował kajuty, że miał po jednym miejscu w kajutach czteroosobowych czyli dokwaterowanie każdego z nas osobno do tirowców! Zrobiła się okropna awantura, ale zdradził sie tym, że chcąc jeszcze bardziej nam dopiec stwierdził, że tak się to kończy kiedy kupuje się bilety w Gruzji. Grzesiek zadał mu ostateczny cios pokazując list od Vlada i mówiąc, że przecież kupiliśmy u nich w Odessie i zaraz dzwonimy do Vlada. Kajuty się znalazły – nawet o lepszym standardzie. Na samą myśl, że musiałabym znowu płynąć tym promem robi mi się niedobrze.
Osiemnaste urodziny Felka odbyły się gdzieś na morzu. Była świetna impreza, zamiast 100-lat były okrzyki w stylu gruzińskim czyli z krzeseł i obowiązkowe podrzucanie solenizanta na pokładzie. Nie było łatwo podrzucić Felka 18 razy, ale chłopcy spisali się dzielnie i udało się! Rano było bardzo ciężko wstać na śniadanie… A kolejnego dnia dopłynęliśmy do portu. I znów po skompletowaniu 9 pieczątek i 7 godzinach oczekiwania byliśmy w Ukrainie. Tym razem pojawiła się magiczna dodatkowa oplata za przejechanie mostu (tego z promu na nabrzeże). Cena wyjściowa 400UAH – Estończycy zmniejszyli ją po 2 godzinach awantury do 130UAH, a my – odprawiani jako ostatni – musieliśmy już tylko zapłacić. Za bramę wyjechaliśmy o 1 w nocy i nie było już co wymyślać – tym bardziej, że Kaśka nie odpaliła – tylko przejechaliśmy na drugą stronę ulicy, wjechaliśmy głęboko w pole i spało nam się cudownie.
DZIEŃ DZIEWIĘTNASTY – ÓSMA ROCZNICA i ZŁAMANE SERCE ULKI
Panowie z samego rana pojechali na bazar. Wrócili z pysznościami: świeży chlebek, masełko, baleronik, serek i na deser świeże figi – wszystko co misie lubią najbardziej ;). Od Grzesia z okazji rocznicy ślubu dostaliśmy linkę hamulcową. Niestety humoru nie było, bo Kaśka po wymianie reglera nie chciała ładować. Panowie zrobili więc kolejną wycieczkę i znaleźli elektryka. Kaśka została odholowana do warsztatu, jeszcze tylko wypiliśmy po łyku kawówki za wspólne zdrowie i nadszedł czas pożegnania. Kaska została w warsztacie, a my czyli Ulka, Uazinka i Froterka pojechaliśmy w dalszą drogę. Granicę przekroczyliśmy bardzo szybko i bez przeszkód – pomijając incydent z wyśmiewającymi nas celnikami ukraińskimi. Pogoda była super i jechało się dobrze, aż do Olanesti. Był głośny zgrzyt, motor stracił moc i stanął. Pierwsza hipoteza była taka, że się zagrzał, ale długo później okazało się, że Ulce pękło serce (wał w silniku). Takie rzeczy podobno zdarzają się niezwykle rzadko. Z tego morał, że zajeździliśmy Ule na śmierć… Zjedliśmy obiad w pobliskiej knajpce i Ulka została zaholowana do najbliższej miejscowości.
Tak się zaczęła nasza przygoda w Stefan Vodzie. Panowie obejrzeli, posłuchali i wydali wyrok – dwa, trzy dni… ale co było robić? Rozbiliśmy pałatki przy warsztacie, przy głównym skrzyżowaniu i zaczęliśmy świętować rocznicę. Tradycyjnie wypiliśmy stare wino i zostało odśpiewane 100-lat. Zapoznaliśmy się ze Sławkiem – pochodzenia greckiego i Mołdawianinem, który był w Polsce w latach 70-tych. Rano Sławek zabrał nas do winnicy Purcari (winnica została założona w 1827r. i jest najstarszą winnica w Mołdawii).
Od Gruzja - Kutaisi, Batumi i Mołdawia |
Bartek został w celu pilnowania naprawy motoru. W Purcari zwiedziliśmy cały obiekt od poddasza do piwnic. Zostaliśmy zaproszeni na prawdziwą degustację wina, gdzie mogliśmy pod fachowym okiem dokonać oceny koloru, bukietu, przejrzystości i smaku poszczególnych szczepów. Nieco nabzdryngoleni śpiewaliśmy w Uazince całą powrotną drogę. Od rodzinki Pakońskich dostaliśmy w prezencie rocznicowym pyszne CAHOR de Purcari. Na miejscu czekało nas rozczarowanie – na motor nawet nikt nie spojrzał. Agnieszka, Prot, Pacia i Felek musieli już wracać do Krakowa, więc nastąpiło kolejne pożegnanie. A Grześ napisał z Odessy z niezbyt dobrą wiadomością, że może nam kupić części, bo ciągle się tam naprawia. Motor wjechał do warsztatu późnym popołudniem i wieczorem została postawiona diagnoza – pęknięty wał, trzeba kupić nowy w Kiszyniowie. Tego wieczoru piliśmy na smutno, a do ekipy dołączył Lowa – dawny śpiewak mołdawski, obecnie zapalony rybak.
DZIEŃ DWUDZIESTY – ZAKUPY I NAPRAWA
5 rano Bartek i Krzysztof wyruszają ze Sławkiem na zakupy. Ja pod czujnym okiem Wandy cały poranek uczyłam się grać w ‘galibartkę’. Panowie wrócili szczęśliwie ok.11, ale motor zaczął się naprawiać dopiero po obiedzie. Postanowiliśmy, że jeśli nie będzie postępu w pracach to Wanda i Krzysztof pojadą rano o 5, a my najwyżej będziemy ich gonić. Do wieczora postępu nie było. Zrobiliśmy zakupy w mieście przy okazji zwiedzając Stefan Vodę – pomnik mają i mapę! Wieczorem było bardzo smutno i nastąpiło pożegnanie kolejnych członków ekipy. Grzesiek ciągle w Odessie.
DZIEŃ DWUDZIESTY PIERWSZY – STEFAN VODA
Kolejny dzień w Stefan Vodzie był już niemal nie do zniesienia. Po obiedzie zwinęliśmy obóz i wydreptaliśmy ścieżkę przed warsztatem. Roboty szły wolno, ale wciąż do przodu. Grzesiek wyruszył z Odessy.
Od Gruzja - Kutaisi, Batumi i Mołdawia |
Lowa i Stefan robili co mogli, żeby umilić nam czas. O 18 zrobiło się nerwowo, bo zwykle zamykali warsztat o tej porze. Zeszli się wszyscy mechanicy i o 20 skończyli robotę. Ulka z nowym serduchem pięknie odpaliła, nasz mechanik pojeździł przed warsztatem, ubraliśmy się pożegnaliśmy i lżejsi o 3000 mołdawskich lei ruszyliśmy w drogę. Plan był taki żeby jechać całą noc. Wyjechaliśmy ze Stefan Vody – były radosne okrzyki i pełna euforia. Jechało się super motor pracował ciszej i lepiej niż przedtem – przez 5km – potem stanął i dosłownie się zagotował. Z odmy szedł taki dym, że myślałam, ze się zapali. W takiej chwili człowiek czuje się okropnie samotny. Na pustkowiu w obcym państwie z zepsutym sprzętem, a do najbliższej miejscowości 5km. Obok nas śmigały tiry i z nikąd pomocy. Zadzwoniliśmy do Sławka – na szczęście odebrał i przysłał do nas Saszkę - mechanika. Początkowo myśleli, że to paliwo. Niestety trafna była diagnoza Bartka. Motor został źle wyregulowany i tak się zagrzał, że zapiekły się pierścienie. Wróciliśmy do Stefan Vody, było przed północą. Postanowiliśmy zostawić motor i jechać do domu. Przenocowali nas w służbówce w magazynie. W nocy przyjechał Sławek i powiedział żebyśmy poczekali do rana on porozmawia z Saszą o naprawie. Poza tym okazało się, że nie będzie prosto wjechać do Mołdawii autem z przyczepą zarejestrowanymi na firmę. Zasnęliśmy zmęczeni nie wiedząc co robić.
DZIEŃ DWUDZIESTY DRUGI – NO COŚ TY STEFAN?
Rano nic się nie wydarzyło. Sasza nie przyszedł do pracy, Grzesiek nie zdążył dojechać na czas do Bukaresztu. Przemyśleliśmy sprawę i uzgodniliśmy z Grześkiem, że on zostawi motor w Bukareszcie, a my w Mołdawii. Po powrocie do Polski on pojedzie do Bukaresztu z przyczepą, zabierze motor i podjedzie na przejście graniczne z Mołdawią. My w tym czasie pojedziemy pociągiem do Odessy, później marszrutką do Stefan Vody i jeśli nawet motor dalej nie będzie na chodzie to poprosimy o holowanie do granicy (to tylko 150km). Przez granicę przepchamy, wstawimy na przyczepę i razem wrócimy do Polski żeby wyprawa została ukończona!
Zadowoleni z takiego rozwiązania spakowaliśmy podręczne manatki, pożegnaliśmy się z chłopakami i ruszyliśmy na dworzec autobusowy. Jest po drugiej stronie ulicy, ale czuliśmy się tak jakbyśmy przekraczali jakąś niedostępna do tej pory granicę. Bus miał być za godzinę, ale co tam dla nas godzina oczekiwania! Oswoiliśmy pieska, który kręcił się od kilku dni koło naszego obozu. Bez przeszkód i w bardzo przyjemnych warunkach (tanio, czysto, szybko i z klimą) dostaliśmy się do Odessy. Wsiedliśmy do tramwaju nr 5 (w tramwaju jest Pani kierowniczka od biletów i informacji jaka stacja!) i po kilkunastu minutach byliśmy na dworcu.
Od Gruzja - Kutaisi, Batumi i Mołdawia |
Chwila strachu i jednak udało się kupić bilety, bo podobno bywają problemy. I nagle nasz pech się skończył. Z biletami w ręku, bagażem w przechowalni poszliśmy na spacer. Później zjedliśmy obiad w tej samej knajpce w której byliśmy razem tydzień wcześniej i odetchnęliśmy z ulgą. o 18 wyjechaliśmy z Odessy pociągiem wysokiej klasy. Wagony 4 osobowe, na podłodze dywany, na łóżkach dodatkowe materace, a poszwy zafoliowane. Ściereczka i chusteczki higieniczne gratis. Konduktorka miła podpowiedziała nam, że trzeba wysiąść we Lwowie i złapać marszrutkę, bo pociąg stoi tam godzinę, a w tym czasie to my już na granicy będziemy. Pierwsza noc poza Stefan Vodę - spaliśmy jak dzieci.
Wieczorem dostaliśmy sms-y: Kaśka dojechała do Bukaresztu, a Uazinka do Polski. Żeby było śmieszniej w Uazie zrobiliśmy przypadkowy przemyt. Kupiliśmy mniej więcej tyle wina ile można, ale 4 osoby pojechały do Polski Froterką i nie zabrały ani butelki. Z tego powodu powstały niezłe implikacje. Froterka została dokładnie przeszukana (2 godz. na jamie), bo to bardzo podejrzane, żeby na pokładzie była tylko jedna butelka wina (pamiątkowa – prezent urodzinowy Felka). Z kolei Uazinka została z pozostałym winem i tylko dwoma pasażerami na pokładzie. Spędziła 3 godz. na jamie, ale wina nie znaleźli :).
CIEKAWOSTKA – próbowaliśmy kupić bilet w kasie krajowej i okazało się, że nie można. Pani próbowała nas odesłać do kasy międzynarodowej, ale zapytaliśmy czy można do granicy. Znalazła miejscowość przygraniczną i cena wyniosła 130UAH za osobę. Poszliśmy po pieniążki do bankomatu i postanowiliśmy zapytać o bilet do Przemyśla (30km dalej). Pomieszczenie z kasą międzynarodową wgniata w podłogę. Wysoka hala z mozaiką na wejściu, skórzane kanapy, drewniane stoły, fantazyjnie upięte stylowe zasłony i klimatyzacja – wszystko to robi wrażenie, ale kasjerki mówią tylko po rosyjsku ew. ukraińsku. Bilet do Przemyśla kosztuje 650UAH za osobę. Nie muszę pisać, który kupiliśmy. Żeby nie było wątpliwości jedzie się tym samym pociągiem, tym samym wagonem.
DZIEŃ DWUDZIESTY TRZECI – RZECZPOSPOLITA POLSKA
O 6 rano obudziła nas konduktorka. We Lwowie marszrutki odjeżdżają spod dworca. Po ponad godzinie przekroczyliśmy granicę w Medyce. Strona ukraińska bez przeszkód i przeszukiwania torby. Po stronie polskiej ogromne rozczarowanie. Celnicy niemili, wręcz opryskliwi. Ukraińców traktowali okropnie, jak bydło. Żal było patrzeć, bo dla nich to przejście to jakby przepustka do lepszego świata. Szczerze mówiąc też tak to czuję. W Polsce jestem Obywatelem, mam swoje prawa, mam swój głos. Nie zawsze tak tu było, ale teraz jest.
Od Gruzja - Kutaisi, Batumi i Mołdawia |
Pięknie i dobrze jest w naszym kraju. I nawet kiedy celnik był niemiły wiedziałam, że jedno jego słowo za dużo i będzie afera. Zawsze można wezwać przełożonego, bo ja nie łamię prawa, a on musi być dla mnie uprzejmy, bo ja jestem u siebie. Żaden inny kraj nie da mi poczucia takiej swobody - wolności.
Z granicy odebrał nas Artur ratując tym samym przed dalszą tułaczką. Wiem, że przeczytasz więc jeszcze raz bardzo Ci dziękujemy. W południe byliśmy w Krakowie, a na obiad pojechaliśmy na Żytnią i razem oglądaliśmy zdjęcia.
Anna Bucholc prosi o komentarze:
Świetnie napisany artykuł. Jak dla mnie bomba.
OdpowiedzUsuń